Kocia zima Drukuj

V Festiwal Bajkopisarzy Piernikowa Chata 
Michał Stańczak, SP 46 we Wrocławiu, klasa V

Od kiedy pamiętam nie miałem prawdziwego domu. Moim jedynym schronieniem była piwnica w zabytkowej kamienicy we Wrocławiu. Spałem tam wraz z rodziną: mamą i pięcioma braćmi. Ojciec opuścił nas dawno temu...

Było tu ciemno i wilgotno, wszystkie półki były pokryte pajęczynami i kurzem. Czasami przychodzili tu ludzie. Przynosili stare rzeczy, których szkoda im było wyrzucić, latem zapełniali półki szklanymi słojami z kolorową zawartością i o dziwnym zapachu, zimą zaś z powrotem zabierali je na górę. Przeważnie mijali nas bez słowa, rzadko zauważali naszą obecność. Byliśmy tam przecież tylko dzikimi lokatorami, którzy woleli schodzić im z drogi. Zdarzali się jednak tacy, którzy byli świadomi naszej obecności. Była tu jedna para, która nigdy nas nie lubiła. Starali się wypędzić stąd naszą rodzinę, ale dzięki sprzeciwowi mieszkańców tej kamienicy, którzy powiedzieli, że wolą koty od mysz i szczurów, pozostaliśmy na miejscu. Mieszkała tu także pewna para staruszków, którzy co zimę przynosili nam ciepłe mleko. Pamiętam także zamożne małżeństwo z siedmioletnią córeczką. Najbardziej miła była dla nas właśnie ta niewielka istotka, na którą jej rodzice wołali Marysia. Codziennie się nami opiekowała, przynosiła stare koce do ochrony przed zimnem, głaskała nas i bawiła się z nami, lecz nigdy nie wzięła nas do swojego cieplutkiego mieszkania. Jej rodzice stanowczo nie zgodzili się wziąć do domu dzikich lokatorów z piwnicy. Nie pomagały ani prośby, ani łzy Marysi, jej rodzice byli w tej kwestii nieugięci i nie zamierzali zmienić zdania.

Nasza kocia rodzina była niezwykle zżyta i zawsze się kochaliśmy. Korzystaliśmy z przywilejów kotów nieudomowionych i mogliśmy biegać swobodnie wąskimi uliczkami Starego Miasta, pomiędzy kamienicami, lubiliśmy także wskakiwać na pnie drzew w pobliskim parku i wygrzewać się w słońcu na płytach parkowych pomników. Ludzie zawsze patrzyli ze zdumieniem, gdy cała moja rodzina plątała się im między nogami. Te swobodne przechadzki po parkach nie miały końca, a atmosfera naszego pięknego miasta jeszcze bardziej  do nich zachęcała. Na promenadzie wzdłuż długiej fosy widywaliśmy dobrych ludzi karmiących kaczki, elegancko ubrane panie z małymi pieskami o dziwnym wyglądzie, które z wyższością mówiły do nas, że są rasowe, lub starszych ludzi z kundelkami, które wiernością i oddaniem odpłacały za opiekę. Na placach zabaw dzieci dokarmiały gołębie, a ich rodzice patrzyli z uśmiechem. Jednym słowem żyliśmy w mieście ludzi o dobrych sercach. Tak przynajmniej nam się wydawało...

Pewnego pochmurnego dnia do naszej piwnicy zszedł nieznany mi wcześniej człowiek. Na sam jego widok przeszły mnie ciarki. Akurat nikogo w kamienicy nie było, o tej porze ludzie pracowali, uczyli się, robili zakupy. Wskazałem ruchem głowy mojej matce kartony, instynktownie biorąc odpowiedzialność za losy naszej rodziny. Ona zaprowadziła za nie moich braci i w ciszy nasłuchiwała. Człowiek był coraz bliżej mnie, założył czarne, gumowe rękawice i wyciągnął ku mnie ręce. Odruchowo cofnąłem się , a potem zacząłem uciekać, lecz on dopadł mnie tuż przy kartonach, za którymi znieruchomieli ze strachu moi bracia. Wyniósł mnie na światło dzienne i wrzucił do stalowej klatki, jednej z wielu w bagażniku furgonetki. Nie bardzo pamiętam, co działo się później, powiem jedynie, że we wnętrzu samochodu było ciemno a w powietrzu wisiał zapach tytoniu. Znałem ten zapach, gdyż ojciec Marysi palił te rurki, a jego żona zawsze narzekała. Słyszałem także przerażone oddechy i piski innych zwierząt, który były współtowarzyszami mojej niedoli. Wszyscy byli tak przerażeni, że nawet nie odzywali się po drodze. Nie wiedziałem ile czasu tam spędziłem ani dokąd zmierzamy. Obudziłem się w miejscu, gdzie było mnóstwo takich jak ja. Byli tam rudzi, czarni, biali. To miejsce nazywano schroniskiem dla zwierząt. W budynku były wyblakłe ściany, a ci ludzie co jakiś czas wypuszczali nas do małego wybiegu, w którym mogliśmy pobiegać. Jedzenie dawali nam przez kraty, a jedynym sposobem na nudę była rozmowa. W sąsiedniej klatce znajdował się biały kot. Wciąż mówił o swym wcześniejszym życiu. Słysząc jedno z takich opowiadań wiele się o nim dowiedziałem i choć inni go nie szanowali, ja postanowiłem z nim porozmawiać. Powiedział mi, że ludzie czasami tu przychodzą i zabierają niektórych z nas. Niestety przeważnie biorą psy, ale czasem zdarzają się wyjątki. Zapytałem o to również wilczura z sąsiedniej klatki. On potwierdził słowa białego kota. Więc jednak była dla mnie szansa.

Tak upływał czas, wszyscy mieli nadzieję, że kiedyś ktoś ich weźmie. Ja myślałem jedynie o mojej rodzinie. Co teraz robią? Ciągle zadawałem sobie to pytanie. Pewnego dnia przyszła dwójka ludzi w średnim wieku. Na sobie mieli stare, zużyte ubrania, lecz od razu, gdy na nich spojrzałem, poczułem, że mogę im zaufać. Przeszli korytarzem pomiędzy naszymi klatkami i zatrzymali się przy mnie. Popatrzyli mi prosto w oczy i powiedzieli do opiekuna schroniska, że pragną mnie wziąć. Bez wahania wyciągnął mnie z klatki i podał w ręce tej dwójki. Okryli mnie ciepłym kocem i zabrali na dwór. Nie miałem pojęcia dokąd jedziemy, lecz strasznie się cieszyłem, że w końcu będę mógł pobiegać na wolnym powietrzu. W końcu dotarliśmy do celu. W tym domu, do którego przybyłem, było zimno, choć paliło się w piecu. Wiało strasznie w pobliżu okien, a meble przypominały te, które widywałem w piwnicy starej kamienicy – po tym domyśliłem się, że moi nowi opiekunowie nie są zamożni. Od progu powitała nas mała dziewczynka - Basia. Natychmiast pobiegła w moją stronę i zaczęła dziękować  rodzicom. Wzięła mnie na ręce i mocno przytuliła. Mówiła, że jestem śliczniutki, milutki i wspaniały. Muszę przyznać, że na tę jedną jedyną chwilę zapomniałem o mej rodzinie. Żyłem w tym domu otoczony miłością.

Pewnego dnia przyszła do mojego nowego domu Marysia. Powiedziała moim nowym opiekunom, że długo mnie szukała, aż dowiedziała się w schronisku, że znalazłem nowy dom. Poinformowała ich także, że zostałem rozłączony z moja kocią rodziną, która dalej zamieszkuje piwnicę kamienicy, w której mieszka. Basia bała się, że będzie musiała oddać mnie Marysi, lecz jej rodzice nie chcieli, abym znowu nie miał domu i był narażony na złapanie i powtórne umieszczenie w schronisku dla zwierząt.

Przyznam, że chciałem wrócić do rodziny, choć nie znałem drogi powrotnej. Bardzo tęskniłem za mamą i moimi braćmi, z drugiej strony nie chciałem się rozstawać z moimi nowymi opiekunami i Basią, do której zdążyłem się bardzo przywiązać. Mrozy zelżały i pewnego dnia postanowiłem wyruszyć, gdy w progu mojego domu znów stanęła Marysia. Niosła jakiś duży karton,  z którego wydobywało się miauczenie. Od razu wiedziałem, że są tam moi bracia. Mama spojrzała na mnie i czule mnie polizała. Przywitałem mych ukochanych braci, za którymi tak tęskniłem. Opowiedzieli mi, jak się o mnie martwili i o tym, że Marysia wszędzie mnie szukała, chodziła po całym Wrocławiu, żeby mnie odnaleźć. Basia zawołała swoich rodziców, a Marysia wręczyła im także drugi karton, w którym były ciepłe koce i spory zapas mleka i karmy dla kotów. Okazało się, że rodzice Basi, gdy dowiedzieli się o mojej kociej rodzinie, z którą zostałem rozłączony, zgodzili się zaopiekować także nimi. Natychmiast podbiegłem do Marysi z wdzięcznością. Przez chwilę głaskała mnie, lecz wiedziała, że czas na pożegnanie.

Wkrótce nastała wiosna. Ponownie mogliśmy z braćmi swobodnie wędrować po Wrocławiu, gdyż rodzina która nas przygarnęła wiedziała, że zawsze do nich wrócimy. Na wszelki wypadek każdy z nas miał obrożę z adresem naszych nowych opiekunów. Wszystkim dobrze się wiodło, a Marysia często nas odwiedzała i razem z Basią bawiły się z nami. W końcu mieliśmy prawdziwy dom, w którym czuliśmy się bezpiecznie i byliśmy otoczeni miłością jego mieszkańców.